Wiosenno-letni survival - część III

wtorek 09 czerwca 2020

„Penitententologia” stosowana
 

Kiedyś były dla mnie zagadką, tajemniczym  symbolem egzotycznych wysokich gór, symbolem przygody i tytułem książki A. Wiczkowskiego „ Śniegi pokutujące”. W miarę upływu lat poznawałem je coraz lepiej, spotykałem w różnych górach i pokochałem, ale jakże często też szczerze nienawidziłem! Fascynacja jednak pozostała! 
 

Nazwa
 

Ich nazwa wywodzi się z języka hiszpańskiego „penitentes” – pokutnicy lub „nieves penitentes” – śniegi pokutujące, rzeczywiście bowiem do złudzenia przypominają swym kształtem niekończące się szeregi zakapturzonych mnichów (pokutników).
Możemy spotkać jeszcze nazwy penitentes – pokutnicy, campo de penitentes – pole pokutników, nieve penitente – śnieg pokutujący i nieves de los penitentes – śnieg pokutników. W literaturze polskiej spotykana jest jeszcze nazwa mniszki śniegowe.
 
Co wiemy o penitentach?
 
Penitenty to oryginalne, smukłe, ostrosłupowe formy śnieżno – lodowe występujące najczęściej na lodowcach gór wysokich strefy zwrotnikowej i gorącej (Andy, Hindukusz, Pamir, niektóre zakątki Himalajów, Kilimandżaro). 

Powstają w wyniku powolnej selektywnej ablacji (proces topnienia lodowców w warunkach silnej insolacji – usłonecznienia) powierzchni lodowca i tworzą charakterystyczne szeregi form ustawionych ze wschodu na zachód. Poszczególne turniczki są najczęściej nachylone do powierzchni terenu pod katem 70-80°, co ma związek z szerokością geograficzną masywu górskiego (kąt padania promieni słonecznych górującego Słońca). Ich wysokość waha się najczęściej od 0,5 do 2,5. metrów, chociaż zdarzają się również formy kilkumetrowe (np. w Andach do 6 m!).

Penitenty są zazwyczaj formami sezonowymi, tworzą się od wiosny do zimowych śniegów. W Andach, gdzie panują ekstremalne warunki klimatyczne, niekiedy spotykane są też formy wieloletnie - najpiękniej wówczas wykształcone i największe np. Puna de Atacama. 

Penitenty zbudowane są firnu i lodu. Lód tworzy ich część dolną, a firn górną, strzelistą. W górach półkuli północnej, np. w Hindukuszu penitenty tworzą się już w czerwcu, później w miarę upływu czasu kurczą się i we wrześniu zanikają. W Andach natomiast  zaczynają powstawać w grudniu część kończy swój żywot pod koniec marca.

Dzięki oryginalnemu wyglądowi i rzadkości występowania penitenty do dawna były przedmiotem zainteresowania kolejnych pokoleń badaczy i alpinistów. Już na początku XIX wieku w 1835 roku obserwował je w Andach Karol Darwin, sądząc że są to formy utworzone przez wiatry o względnie stałych kierunkach. Od tego czasu zajmowało się nimi wielu naukowców, lecz ciągłe jeszcze tak do końca mechanizm ich tworzenia nie został w pełni wyjaśniony. Powstawanie „mnichów” wiązano także  z działaniem lawin śnieżnych, z wytapianiem ich przez promienie słoneczne z lawiniska, deszczów, ciepłych wiatrów czy polaryzacją elektromagnetyczną kryształów śniegu. W  każdym razie penitenty  dalej fascynują, ale chodzenie po nich to prawdziwa zmora, bo jak tu wędrować po takiej lodowej szczotce? 
                                                                                                    
Penitentologia stosowana – czyli jak z nimi żyć i je polubić?
 
Moje pierwsze spotkanie z penitentami miało miejsce przed laty w Hindukuszu i wypadło zupełnie zachęcająco. Podchodząc na Plateau Kraków (ciekawe czy jeszcze się tak nazywa?)  spotykaliśmy niewielkie półmetrowej wysokości turniczki firnowe, które bez większego trudu „puszczały” nas coraz wyżej. Dopiero następne dni pokazały nam, co nas czeka i do czego „zdolne” są penitetnty. W drodze na Kohe Awwal spotykaliśmy już formy metrowe. Stroszyły się niczym kolce gigantycznego jeża! Lina plątała się w tym niemiłosiernie; ani je zwalać ani obchodzić. Naszą początkową sympatię i zainteresowanie zastępowała powoli nieukrywana wrogość, która po spotkaniu z lodowcem Kotgaz przeszła w szczerą nienawiść. Lodowiec ten był właściwie jednym wielkim polem penitentów, polem pociętym przez zupełnie niewidoczne, lecz za to liczne i bardzo głębokie szczeliny, których nie było widać przede wszystkim, dlatego, że zasłaniały je penitetnty! Droga w dół lodowca była prawdziwą udręką; przed nami jawiły się coraz to nowe zastępy  białych potępieńców. Na domiar złego pomiędzy poszczególnymi mniszkami zbierała się w ciągu dnia woda, tak więc marsz nie odbywał się na sucho. Mimo że byliśmy na wysokości przeszło 5000m n.p.m. i że otaczały nas cudowne białe góry; wydawało nam się, że przedzieramy się przez najprawdziwsza dżunglę! 

Pod koniec dnia w celu rozbicia namiotu trzeba było mozolnie wyrównywać kawałek terenu rąbiąc czekanem  harde penitenty.  A gdy przy kolacji spoglądaliśmy na pobliski lodowiec, w głowach kołatała się natrętna myśl: jutro znów te cholerne penitenty!

Minęło wiele lat, obraz uciążliwych pokutników powoli się zacierał, tym bardziej, że  te spotykane w Karakorum czy Himalajach ( tak,tam też nieraz można je spotkać!) były niewielkie i zupełnie sympatyczne. Pojawiła się fascynacja Andami, a z nią znów wróciły penitenty!

Pamiętając jednak o ich złośliwym charakterze starannie je omijałem  na Mercedario czy Aconcagui, ale w końcu przyszło się z nimi zmierzyć. Te andyjskie są przede wszystkim wyższe i bardziej nieustępliwe. Przechodząc pole penitentów na Passo Anacho próbowaliśmy iść „górą” skacząc po „ kapturach” pokutników, spadając oczywiście, wykręcając nogi i niemile się siniacząc. Próby posuwania się „dołem” pomiędzy pokutnikami i  przy okazji  zwalania tych co bardziej opornych też kończyły  się na niczym – nijak nie „puszczały”. Obalenie dobrze wyrośniętego penitenta jest bowiem praktycznie niemożliwe, można, najwyżej obłamać mu sam czubek kaptura! I tak dalej będzie  dalej przeszkadzać.

Z tych przygód wynika pierwsza rada!  Nie ma skrótów przez pole penitentów! Lepiej je obejść niż próbować „przetorować”! 

Pewnego razu zawzięcie fotografując „firnowe cudaki”  wpadliśmy w pułapkę, gdyż nagle bez ostrzeżenia przez pole pokutników „poszedł” potok błota odcinając nas od wygodnych do łażenia piargów. Byliśmy odcięci i trzeba było obchodzić – oczywiście przez penitenty! A to bolało…

Podobne przeżycia  mieli zresztą członkowie pierwszej polskiej wyprawy w Andy opisane w  książce Witolda Ostrowskiego „Wyżej niż kondory”:

Z początku bawiły na te dziewicze śniegi. Podziwialiśmy ich coraz więcej, pokrywały coraz większe połacie dolin i zboczy; tworzyły poważną przeszkodę. Spotykaliśmy „zarośla” penitentów dochodzące do trzech metrów wysokości, a tak gęste, że między pojedynczymi iglicami nie mógł przejść człowiek – a co dopiero mówić o jucznych zwierzętach! (…) Skąd się wzięła ta nazwa nieves penitentes?

Zrozumiałem zobaczywszy je po raz pierwszy nocą, zalane trupim światłem księżyca. Wyglądały wręcz  niesamowicie! Do złudzenia  przypominały długie szeregi  klęczących, rozmodlonych mnichów, otulonych w białe habity i nakrytych kapturami (…).

Penitenty to  jednak nie tylko zmora i utrapienie wędrowca, bywają też przydatne! Jak jeszcze za bardzo nie urosną mogą „pomagać” w  “stromszym” terenie, mogą też ( te większe) dawać złudne wrażenie ochrony przed lawinami. Bywają także przydatnym i łatwo dostępnym źródłem wody!  Szczególnie na biwakach umiejscowionych obok pola pokutników. Wtedy tylko pod namiotem trzeba sobie zabezpieczyć świeżo zrąbanego penitenta, a jak ten się już skończy, wystarczy tylko wynegocjować, kto „skoczy” po nowego! Jak mocno wieje, można się też wśród nich ukryć za potrzebą…

Ale jednak w  dłuższych kontaktach z penitentami jest jak z przysłowiową rodziną –  najlepiej wychodzi się z nimi na zdjęciach!

Fotografia 1

Fotografia 2 

Fotografia 3

Fotografia 4

 

dr Wojciech Lewandowski

wykładowca na Wydziale Geografii i Studiów Regionalnych Uniwersytetu Warszawskiego, alpinista i podróżnik, wykładowca Uniwersytetu Otwartego UW